środa, 27 maja 2020

Jak wspierać współpracę dzieci w rodzeństwie i w grupie – obserwacje i praktyka



             W poniższym wpisie chciałabym podzielić się z Wami moimi obserwacjami dotyczącymi interakcji dwójki lub większej liczby dzieci. Na ich podstawie, oraz tego co w ogóle wiem na temat rozwoju dziecka, wypracowałam i wdrażam razem z kadrą w Blisko pewne praktyki w moi odczuciu budujące oraz wspierające współpracę między dziećmi, a także między dziećmi a nami, dorosłymi.

               Od kilku lat intensywnie obserwuję codziennie wiele interakcji między dziećmi – mam dwójkę dzieci w domu oraz mniej więcej 20-tkę dzieci w przedszkolu, które prowadzę - materiału do analizy więc pod dostatkiem. Zazwyczaj wybieram rolę wyłącznie obserwatora, wierząc w kompetencje dzieci do poradzenia sobie z nawet trudnymi sytuacjami, czasem jednak zostaję poproszona o pomoc albo sama decyduję, że chcę się włączyć. Interwencje dotyczą najczęściej konfliktów, które się przeciągają albo powtarzają raz po raz i powodują dużo napięcia i trudnych emocji. Próbowałam różnych metod, mówiłam i robiłam już wiele rzeczy – z jednych jestem dumna, z innych zupełnie nie i obiecuję sobie już nigdy więcej ich nie zastosować… co oczywiście w ogóle się nie udaje ;) Mam jednak pewien przegląd narzędzi, które można zastosować i chciałabym się z Wami nim podzielić. Pokażę zarówno te interwencje, które wydały mi się pomocne, jak i te, które w moim odczuciu nie pomagają dzieciom dogadać się i nie mają pozytywnego wpływu na ich relacje między sobą.

               Na początek jednak założenia, które mi przyświecają przy ocenie czy dana interwencja jest konstruktywna czy też nie:

  •   Dzieci robią tak, jak potrafią najlepiej. Chcą współpracować i przynależeć do grupy (szczególnie takiej jaką jest rodzina!), która jest dla nich ważna – nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest zupełnie odwrotnie. Wierzę w dobre intencje.
  •   Swoim zachowaniem dziecko pokazuje jakąś ważną potrzebę, którą próbuje zaspokoić. Każda potrzeba jest OK, czasem tylko dobór strategii jest mało konstruktywny dla dziecka i otoczenia.
  •   Dziecko nie musi się dzielić. Decyzja, że chce zachować jakąś rzecz tylko dla siebie jest OK i nie świadczy o braku empatii.
  •   Dostęp do empatii mamy tylko wtedy, gdy sami czujemy się bezpiecznie – rozumiani, zaopiekowani, ważni dla kogoś kto jest blisko. Nie można nikogo prośbą czy groźbą zmusić do empatii.

 

Z takim zestawem założeń pewnie intuicyjnie czujecie już, które metody chętnie wybierane przez dorosłych nie łapią się do mojego zestawienia „metod wspierających współpracę”. Poniżej krótka "czarna lista":

  •   Zabieranie zabawki, o którą kłócą się dzieci i chowanie jej – skoro nie umiecie się dogadać, nikt nie będzie się tym bawił. Nie podoba mi się tutaj siłowe rozwiązanie - zabranie czegoś przez silniejszego dorosłego. Dziecko uczy się, że ten kto silniejszy może odebrać temu, kto słabszy. A także tego, żeby szybko wycofywać się z konfliktu, zanim na dobre on się zacznie, bo potem może zrobić się niebezpiecznie. Dzieci nie dostają też żadnego narzędzia na przyszłość, gdy przytrafi im się podobny konflikt – jest szybkie cięcie, error w relacji z dorosłym, który zabrał oraz zwykle error między dziećmi, które były w konflikcie.
  •  Nakazywanie, by się dzielić. To taki klasyk, przyznacie. Tylko samoluby się nie dzielą, nie będą cię lubić, jak się nie będziesz dzielić. Czuję, że często przyświeca tym słowom intencja, by dziecko rozwijało empatię, miało wewnętrzną (sic!) potrzebę dawania innym czegoś od siebie. Problem tu jest tylko taki, że dziecko pod presją, broniące czegoś dla siebie ważnego, walczące by mu nie zabrano – jest ostatnią osobą, która właśnie tu i teraz uruchomi empatię. Takie dziecko może zostać zmuszone do oddania czegoś komuś (i w głowie knuć zemstę albo wściekać się na opiekuna, który kazał), może zostać nauczone, że jemu należy się mniej niż innym i że jak będzie duże i silne to wreszcie nie będzie się musiało z nikim dzielić niczym.
  • Wymyślanie rozwiązań za dzieci – prowadzi zazwyczaj do dynamiki polegającej na tym, że dzieci odrzucają po kolei wszystkie wymyślane propozycje, wpadają w złość, dorosły we frustrację i padają słowa: Jak nic wam się nie podoba to radźcie sobie sami. Wkurzone, rozemocjonowane dzieci, zostawione bez wsparcia, często po takim maratonie dobrych rad mają jeszcze mniejsze możliwości by się dogadać niż wcześniej. Znów - absolutnie rozumiem intencje dorosłego i są one szczere i jak najlepsze. Jednak wybrana strategia nie prowadzi do celu, który ma on w zamyśle.

Zastrzegam od razu - to, że używacie powyższych metod i padają powyższe słowa, nie czyni Was gorszymi rodzicami. Rodzic, który po kilku godzinach domowego rozgardiaszu wkracza do milion piątej kłótni dzieci w ciągu ostatniej godziny, to nie jest człowiek na swoim optymalnym poziomie pobudzenia i nie ma wtedy dostępu do wszystkich fajnych strategii w głowie, do kreatywności, do większej cierpliwości czy empatii. To raczej jest człowiek, który myśli: Albo to się zaraz skończy albo… i tu padają rozwiązania albo z półki z napisem „UCIEKAJ” albo też z koszyczka z napisem „WALCZ”. I to jest ok, wszyscy tak mamy.

       Teraz kilka słów o interwencjach, które sprawdzają mi się w Blisko. Tutaj dużo wyraźniej widzę jak to, co robimy, wpływa na dynamikę grupy, niż w przypadku kołowrotka domowego.

  • Przeformułowanie. Zastanawiam się, co dziecko chce powiedzieć i parafrazuję to tak, by dawało więcej pola dla współpracy i wzajemnego zrozumienia. Na przykład, gdy dziecko bierze wspólną przedszkolną zabawkę i ktoś inny  chce mu ją odebrać, rozgrywa się taki dialog, w dużych emocjach:

A: To mój konik!!

B: Nieprawda, bo mój!

A: Nie, to mój!!!

               Przeformułowanie, które może pomóc, wygląda tak (do dziecka A)

               - Widzę, że teraz ty chcesz się bawić tym konikiem? (słowo „mój” ma jednak duży                                 ładunek). Do dziecka B:

               - Chyba jest tak, że A teraz bardzo zależy na zabawie tym konikiem. Widzę, że nie                                    chce go na razie nikomu oddawać.

                Słowa „teraz” i „na razie” oddalają taką myśl, że już nigdy nie będzie się można bawić tym                    konikiem.Wrócę jeszcze do powyższej sytuacji przy okazji omawiania innej metody.

  • Kolejka. Cudowne narzędzie na place zabaw, na których jest tylko 1 huśtawka! Ale nie tylko. Dzieciom trudno jest czekać na swoją kolej, zazwyczaj komunikat żeby poczekały powoduje u nich dużą frustrację i jedne się w ogóle wycofują mimo że miały ochotę się huśtać, a inne zaciekle walczą o dostanie się do wymarzonej zabawki. My w Blisko zachęcamy dzieci do samodzielnego ustalenia kolejki. Nie ustawiamy dzieci, nie wyznaczamy kto jest po kim. Rzucamy tylko temat: zróbcie kolejkę i zadbajcie zarówno żeby wejść na huśtawkę gdy będzie wasza kolej jak i o to, żeby ktoś nie przegapił momentu, gdy nadejdzie jego pora. Bo musi być strasznie przykro jak się długo czeka i potem przegapi. To, co dzieci sobie z tego biorą to:

- Narzędzie, które potem same chętnie proponują bez żadnej naszej interwencji

- Zachętę do asertywnego zadbania o siebie

- Zachętę do empatycznego rozejrzenia się wokół siebie

- Jasny plan na trudną sytuację - obniża to poziom stresu, daje jakiś konkret (Jestem za Alą)

- Doświadczenie udanej współpracy w grupie

  • Mediacje. Wkraczam jako bezstronny obserwator i tylko parafrazuję słowa dzieci i dopytuję je, żeby lepiej zrozumieć na czym im zależy. Metoda często ekspresowa, bo albo dzieciom nie chce się mediować i spieszą się do swoich spraw albo po prostu łatwiej im się usłyszeć z pomocą z zewnątrz. Kontynuując wątek „mojego konika”:

- Słyszę, że teraz Ty A bardzo chcesz się bawić tym konikiem. Słyszę też B, że i Tobie podoba się ten konik i chciałbyś się nim pobawić. Co tu zrobić, co tu zrobić? Macie jakiś pomysł? A: taki, że ja się nim będę bawić! – Acha, słyszę, że teraz ty chcesz się bawić tym konikiem. Co ty na to, B? – Nie, ja tez chcę się bawić tym konikiem!! Słyszę B, że też chcesz się bardzo bawić tym konikiem i takie rozwiązanie ci nie pasuje. Masz jakiś inny pomysł? B – jak A skończy się bawić to będzie moja kolej żeby się bawić. – A, czy takie rozwiązanie, że jak ty się skończysz bawić, będzie pora B, jest dla ciebie ok? A – Tak. – Dobrze, czy rozwiązanie, na które się zgodziliście jest takie, że jak A skończy jest pora B? A i B – tak.

Tutaj dzieją się naprawdę magiczne rzeczy, bo często sytuacja która wydaje się bez wyjścia zamienia się w ekspresową współpracę i powstają rozwiązania, na które sama nigdy bym nie wpadła - na umysł dorosłego zupełnie nielogiczne i "niesprawiedliwe", ale dla dzieci dobre. Pamiętam taką sytuację, gdy graliśmy w grę logiczną Kamelot. Dwójka dzieci, oboje lat 5, wzięła po tyle samo elementów gry. Jednak A zaczęła płakać, że ona chce więcej elementów, bo chce mieć wszystkie fioletowe. B mówi, że nie, nie zgadza się i nie odda swoich! I też bliski płaczu. Ja w głowie już z wizją porządnej awantury, zaczynam mediacje: To jest tak, A, że zależy ci żeby mieć wszystkie fioletowe klocki? Taaak!! Ja do B - B, a tobie na czym zależy? B: Żeby już zacząć w końcu grać, bo bardzo lubię tą grę! I rzuca fioletowe klocki do A, sam zostaje z jedym. No i proszę, mediacje trwały 3 sekundy, dzieci grały razem w dobrym humorze kolejną godzinę!

 

               Ostatnia, często wybierana przez nas metoda, a jakże niedoceniona, to… Nic nie mówić, nie robić, nie ruszać się i nie wzdychać. Dzieci naprawdę są bardzo kompetentne w relacjach, jeśli tylko damy im przestrzeń i zaufamy w ich możliwości – zadbają o siebie i członków ważnej dla nich grupy tak, jak najlepiej potrafią.

               Życzę inspirujących doświadczeń!


https://scontent-frt3-2.xx.fbcdn.net/v/t1.0-9/86625246_3505437632855798_7957113556556578816_n.jpg?_nc_cat=103&_nc_sid=07e735&_nc_ohc=N_hmT3601L4AX-svk3W&_nc_ht=scontent-frt3-2.xx&oh=d50c80c10f18261e0640c029fc153444&oe=5EF431CA&dl=1






wtorek, 10 kwietnia 2018

Czy dzieci potrzebują granic?

            Temat granic zdominował w ostatnim czasie publikacje na temat wychowania oraz relacji z dziećmi w ogóle. Długo zastanawiałam się, jak go tutaj ugryźć, żeby nie serwować Wam czegoś, co już dawno wiecie lub co będzie wtórne do tego, co można w wielu źródłach przeczytać. Postanowiłam w końcu, że po prostu opiszę jak to jest u nas, bo mam wrażenie, że całkiem fajnie nam w tym obszarze idzie i może kogoś zainspiruję.

Czym nie są granice?
            No właśnie, czym dla mnie są i jak chcę je wplatać w nasze życie codzienne? Uważam, że dziecko potrzebuje granic, ale nie takich, jak się je powszechnie rozumie. Otóż granic rozumianych  tak, że są czymś dziecku narzucanym – w złości, z wykorzystaniem nierównowagi sił, by wymóc jakieś zachowanie lub brak zachowania – dziecko nie potrzebuje. Do niczego, a na pewno nie do rozwoju. Nie potrzebuje ich także po to, by wyrosnąć na porządnego człowieka. Ani po to, żeby nauczyć się szanować rodziców. Ani po to, by być dobrym człowiekiem. Ani też po to, by umiało funkcjonować w społeczeństwie. A takie argumenty właśnie zazwyczaj od rodziców słyszę. Do tak rozumianych granic zaliczam takie sformułowania, jak:
- Nie krzycz, bo nie wolno krzyczeć w aptece
- Nie dam ci kredek, bo mażesz nimi po ścianie
-Nie wstaniesz od stołu aż nie zjesz                                             
- Ile razy ci mówiłam, żebyś nie ruszała pilota od TV? Nie wolno ci go ruszać!
-Daj dziewczynce foremkę, trzeba się dzielić
-Uderzyłeś mnie, jesteś niemiły, więc nie będę się z tobą już dzisiaj bawić
-Idź do pokoju i wróć jak się uspokoisz
- Przeproś natychmiast babcię
- Nie wezmę cię więcej do sklepu, bo byłaś niegrzeczna
…i tak dalej i tak dalej. Tego u nas w domu raczej nie ma, a jeśli się zdarza, to w momentach tak zwanego jechania na oparach, kiedy nie mam już własnych zasobów do wykorzystania – czyli kiedy jestem niewyspana, zła na jeszcze coś innego niż zachowanie dzieci, spieszę się, nie zorganizowałam się właściwie i mam lawinę małych „fakapów” albo jestem po prostu w gorszej kondycji fizycznej (np. choroba) albo psychicznej. Wtedy nie mam siły ani ochoty na wkładanie jakiejkolwiek pracy w relację z dzieckiem i mówię coś w stylu „Oddaj to, jak nie umiesz się tym bawić tak, żeby nie zepsuć, to nie będziesz się w ogóle bawić”. No dumna z siebie wtedy nie jestem…


W domu Sary G.
            Jak to więc (zazwyczaj) u mnie bywa? Od samego początku, pewnie zanim Sara skończyła  roczek, jakieś 90% granic „załatwia” mi to, co sobie roboczo nazywam kreowaniem otoczenia. Wierzcie mi lub nie, ale te metoda uratowała mnie od wielu, wielu ataków furii czy histerii, a w dodatku jest niezwykle rozwijająca… dla rodzica! Polega ona głównie na antycypacji. Nikt nie zna naszych dzieci tak, jak my sami – czasem wiemy co zrobią z otwartą kosmetyczką zanim jeszcze na nią spojrzą ;) Mając więc tę wiedzę i doświadczenie, możemy działać niezwykle skutecznie. U mnie polega to na tym, iż staram się minimalizować sytuacje potencjalnie konfliktowe – bo jak już konflikt jest, to mając 2-latka w domu, często niewiele można zrobić. Cała sztuka więc to niedoprowadzanie do konfliktów w miejsce gaszenia  już istniejących pożarów – oczywiście na tyle, na ile się da – ale często da się ogromnie wiele.
            Po pierwsze – usunięcie z pola zasięgu, a najlepiej i wzroku, rzeczy zakazanych. Zamiast „oddaj mi smoczka” (bo nie chcę żeby Sara używała smoczka w dzień) – rano przed wyjęciem jej z łóżka daję pić z bidonu (musi sama wyjąć smoka), a smoczka zwinnym ruchem wrzucam na wysoką półkę i leży tam do drzemki/kolejnej nocy. Wierzcie mi, że zabranie jej smoczka w dzień to na 100% konkretna awantura – przetestowane. Podobnie z jedzeniem, na które się zafiksuje – musy owocowe zamieszkały nie tylko w wysokiej szafce, ale i w koszyku, żeby przypadkiem nie zobaczyła ich podczas otwierania szafki w innym celu, a podwieczorek na zajęcia w przedszkolu pakuję czasem w łazience, żeby nie zauważyła, bo płacz i „Siaja chce bananaaa!!” gwarantowane. Patrzcie jakie pole do kreatywności – jak zabezpieczyć, schować, usunąć przedmioty, wokół których dochodzi u Was do konfliktów?
            Po drugie, staram się nie doprowadzać do nakręcenia. Znów – znam swoje dziecko świetnie i od razu zapala mi się czerwona lampka, gdy coś co jeszcze wygląda na super zabawę z babcią, zamienia się stopniowo w tzw. szajbę. A szajba to przedsionek histerii z błahego powodu – bo głowa już przegrzana i wystarczy się uderzyć, nawet lekko, żeby organizm dał upust emocjom. Staram się wtedy namówić babcię do zmiany zabawy na spokojniejszą lub zrobienie przerwy w ogóle. Babcia poukłada puzzle z dzieckiem, dziecko wraca do równowagi i nie muszę nakazywać Sarze żeby przepraszała babcię ;) W podobny sposób funkcjonuje pozwolenie Sarze na zabawę czymś, czym tak naprawdę nie mamy ochoty żeby się bawiła – wystarczy raz i to jest koniec. Wpadkę zaliczyliśmy w ostatnie Święta Wielkanocne. Sara zaległa na dłużej w łazience u dziadków i robiła przegląd ogólnie dostępnych kremów i innych mazideł znajdujących się na szafce w jej zasięgu. Odkręcała po kolei wszystkie tubki, smarowała się, wyciągała kolejne…  wszystko pod okiem babci, która wtedy akurat miała czas żeby ją nadzorować. Tyle, że u dziadków jesteśmy często i wiedziałam, że nawet jednorazowe pozwolenie na tak atrakcyjną dla dziecka, a niewygodną dla dorosłych, zabawę może skończyć się tylko źle. Zabrakło granicy, czyli mojego lub babci „Nie chcę żebyś się tym bawiła, te kosmetyki mogą być niebezpieczne dla dzieci” – i wyjścia z łazienki. Oczywiście, tydzień później u dziadków, próba przerwania tej samej zabawy zakończyła się już strasznym płaczem. Po czym poznajecie, że dziecko zbliża się do zbyt wysokiego pobudzenia i jesteście o krok od konfliktu? Jak obniżacie to napięcie?
            Po trzecie, jeśli już chcę postawić granicę, bo nie udało mi się zapobiec trudnej sytuacji, jak to robię? Mówię o sobie, o swoich uczuciach i potrzebach. Wydaje mi się, a nawet jestem tego dość pewna, że tylko taka komunikacja rodzi otwartość na siebie nawzajem. Pomyślcie, jak inaczej się czujecie w sytuacji, gdy kolejny raz spóźniliście się na spotkanie i przyjaciel mówi 1) Jesteś totalnie nieodpowiedzialną osobą, masz gdzieś wszystkich ludzi i myślisz tylko o sobie. Nie będę się już z tobą nigdzie umawiał; oraz 2) Czułem się okropnie siedząc tu sam tyle czasu. Było mi naprawdę przykro i stresowałem się, czy wszystko z tobą OK. W której sytuacji wasza pierwsza myśl, to „Ojej, postaram się już nigdy więcej nie spóźniać na spotkania z nim. Jak mu teraz poprawić humor?” ? No właśnie, dzieci działają tak samo, empatia uruchomi się tylko wtedy, gdy nie musimy się bronić lub walczyć. Gdy Sara przesadza w zabawie i np. nas szczypie, to mówimy „Nie szczyp mnie, nie lubię tego” a jeśli szczypie dalej przerywamy zabawę i „Nie mam ochoty się z tobą teraz bawić, to nie jest dla mnie miła zabawa”. Podobnie, gdy bierze np. nożyczki – „Oddaj nożyczki, boję się, że coś możesz sobie nimi zrobić” lub krzyczy na klatce w naszym budynku – „Nie lubię jak tak tutaj krzyczysz, myślę, że przeszkadza to naszym sąsiadom – może niektórzy śpią?”. Tak formułowane komunikaty, bez piętnowania dziecka, bez przyklejania mu łatek, otwierają dziecko na zmianę zachowania a nie sprawiają, że obwarowuje się w swoim nieakceptowanym przez nas zachowaniu.
            Spora liczba stawianych przeze mnie granic polega na tłumaczeniu rzeczywistości. Kiedyś słyszałam wiele komentarzy, że tak dużo mówię do swojego dziecka i zastanawiałam się, czy oby nie za dużo. Widzę jednak, jak to pięknie procentuje, gdy „podsłuchuję” bawiącą się Sarę, która mówi pod nosem do zabawki „Nie jedz grzyba, grzyby mogą być trujące!”. Wszystko, co mówimy, zostawia w dzieciach ślad i najważniejsze granice dla nich to nasze własne zachowanie i nasz własny przykład, a nie to, co do nich z pozycji mądrzejszego mówimy – jak tam, czy to było wspierające czy dobijające ;)? Podzielę się z Wami znów cytatem Agnieszki Stein, bo bardzo mi tutaj pasuje – to cała prawda, czy tego chcemy czy nie! 

"Rodzicielstwo to głównie ogarnianie siebie"






czwartek, 1 marca 2018



Zredukuj stresory, uspokój się – tylko jak?!

     Ostatni wpis dotyczący pracy nad samoregulacją spotkał się ze sporym zainteresowaniem i wielu z Was zapaliło się do wcielania tej idei w życie – kuję więc żelazo póki gorące i postaram się dostarczyć Wam nowych inspiracji i wskazówek praktycznych. Tym razem rozważania o tym, jak się uspokoić raczej niż eksplodować, czy to w trudnych sytuacjach czy momentach w życiu w ogóle.
     Metoda Self-Reg, której istota skupia się wokół samoregulacji właśnie, działa według 5 kroków. Prześledźmy sobie sytuację, która mnie ostatnio spotkała i w której zachowałam się tak, jak bym tego chciała. Omówię tylko pierwsze 3 kroki, żeby móc skupić się na tym, o czym jest ten wpis – czyli redukcji negatywnego pobudzenia, dojściu do równowagi. A było tak: 

Po ciężkim poranku, kiedy to wyszłam z domu mimo złej pogody, bo Sarze z nudów, jak to mówię, paliły się styki (brawo ja, pomogłam dziecku w samoregulacji zamiast karcić je w domu za złe zachowanie!), położyłam obie panny spać. O ludzie, jaka ulga!! Synchronicznie zasnęły, cud i przypadek jeden na milion! Wsypuję kawę do ekspresu, w głowie milion planów na ten zasłużony wolny czas – czas regeneracji. Aż tu nagle widzę na podglądzie (Sara ma kamerkę w pokoju), że młoda wstała i robi kupę w pieluchę. Weszłam więc do pokoju, żeby ją przewinąć, a ona nie wiadomo dlaczego w płacz i krzyk: Nie chcesz na nocnik, nie chcesz na nocnik, na nocnik nieee!!! Na nic moje próby wyjaśnienia, że nikt jej tego nawet nie proponuje (bo niby po co na tym etapie „dzieła”?). Wijącą się Sarę próbuję położyć na dywanie żeby zobaczyła, że chcę tylko zmienić pieluchę, tłumacze, przekonuję ... I słyszę krzyk z salonu – to Helena, odgłosy dantejskich scen z pokoju Sary obudziły ją i strasznie płacze. Mamy więc histeryzującą nie-do-końca-czystą dwulatkę rozebraną do połowy, której nie mogę puścić, póki nie przebiorę i wrzeszczące niemowlę w bujaczku. I ja pośrodku tego wszystkiego. Naprawdę byłam wściekła. Gdzie moja kawa, gdzie skończenie książki?! Udało mi się jednak wrócić do równowagi i nie wyjść trzaskając drzwiami. Posadziłam Sarę w wannie i poszłam po Helenę, która zadowoliła się rolą świadka w procesie przewijania Sary i z ciekawością na nas łypała, a mi się chciało bardziej śmiać niż kląć pod nosem. 


Przeanalizujmy jak to się stało, że wszyscy przeżyli, a ja spokojnie wypiłam kawę 20 minut później- wprawdzie już w towarzystwie Helenki a nie Eleny Ferrante i jej świetnej serii o Neapolu, zgodnie z filozofią Self-Reg i je trzema z pięciu kroków:

1. Odczytaj sygnały i przeformułuj zachowanie w kontekście stresu. To znaczy, zadaj sobie pytanie: po czym poznaję, że jestem na granicy wytrzymałości? Jakie moje zachowania czy myśli mi o tym mówią? To bardzo ważne. Zidentyfikowanie tych symptomów pozwala nam na szybkie włączanie trybu samoregulacji, co czyni ją bardziej skuteczną. Kiedy uda nam się odczytać te sygnały, przeformułujmy je z negatywnej oceny samego siebie lub naszych bliskich na kategorie stresu, przeciążenia trudnymi bodźcami. W powyższej sytuacji zrobiłam to tak: robię rzeczy szybko, powierzchownie, nerwowo – robiąc kawę przewróciłam solniczkę, kopnęłam w krzesło, upuściłam łyżeczkę – jestem wykończona pierwszą połową dnia, potrzebuję regeneracji. Na widok Sary, która wyszła z łóżka w wiadomym celu, doznałam uczucia niewspółmiernie silnego do rzeczywistej sytuacji – coś jak fala złości, mocna i chwilowa – nie mam zasobów na tą sytuację! W momencie próby dogadania się z krzyczącą Sarą na dźwięk płaczu Helci z salonu – uczucie blokady, jeszcze chwila i przeszłabym w tryb „robot”, tzn. bez słowa na siłę przewinęła Sarę i pozwoliła Helci płakać póki nie skończę. U mnie ten tryb wyłączenia emocji oznacza już bycie na skraju wytrzymałości i teraz z łatwością go wyłapuję, by jakoś o siebie zadbać i z niego wyjść, wcześniej nie umiałam sobie z nim radzić. Każdy z nas w tym kroku Self-Reg dojdzie do innych odkryć, bo nie ma uniwersalnej zasady objaw – jego znaczenie. Po czym poznajecie, że powoli zbliża się Wasza granica i należy zadziałać, by jej nie przekroczyć?
2. Zidentyfikuj stresory.  Przeanalizuj więc i nazwij sobie, co konkretnie pozbawia Cię zasobów. Na co jesteś szczególnie wrażliwy, co pożera Twoją energię? W opisanej sytuacji moje stresory to: wymęczenie psychiczne trudnym porankiem, zmęczenie fizyczne  (wierzcie mi, że ubranie dwójki dzieci przy temperaturze -5 na spacer, gdzie jedno odmawia współpracy a drugiemu gorąco w kombinezonie, więc zaczyna płakać, to prawie jak sporty ekstremalne), hałas (jedna krzyczy ze wściekłości, druga z rozpaczy), niska odporność na płacz malucha – zazwyczaj reaguję od razu, a teraz nie mogłam, poczucie braku kontroli – w ciągu 2 minut zapanował zupełny chaos, myśli pojawiające się w głowie: nie tak miało wyglądać moje popołudnie, bez sensu to wszystko, po co mi to było, nie daję z tym już rady, ktoś mi musi pomóc, chrzanię to… i inne, nie nadające się już do publikacji ;)
3. Zredukuj stresory. Często stresorów nie da zupełnie wyeliminować, ale z powodzeniem można je redukować. Ta redukcja właśnie prowadzi do powrotu do równowagi, zadbania o siebie, zaspokojenia  potrzeb i zareagowania konstruktywnie. Zamiast więc walczyć ze swoją nieakceptowaną reakcją (znów wrzeszczę na dzieci) na zasadzie samokontroli, która wciąż zawodzi, możemy zatrzymać się na chwilę i przeanalizować sytuację tak, jak w pierwszych dwóch krokach, a następnie spróbować zaradzić coś, co zredukuje nasze napięcie. Mi nie udało się, oczywiście, zredukować wszystkich stresorów, które wyżej wymieniłam, jednak działania, które podjęłam były wystarczające, aby przy pomocy samoregulacji uspokoić się przy jednoczesnym zadbaniu o potrzeby dzieci. Tak więc, by zmniejszyć hałas dałam spokój Sarze i zaniosłam ją do wanny – uwielbia stać w wannie, przestała więc  krzyczeć i przyniosłam Helcię do łazienki. Aby uspokoić gonitwę wściekłych myśli zastosowałam metodę, która świetnie się u mnie sprawdza, czyli spojrzałam na sytuację z lotu ptaka, tak jakbym ją komuś opowiadała po kilku dniach. Zauważyłam jakiś czas temu, że trudne sytuacje, w których ponoszą mnie nerwy, z perspektywy czasu wydają się zazwyczaj śmieszne – dlaczego więc tej perspektywy nie uruchomić już w czasie ich trwania? Zobaczyłam więc Sarę krzyczącą jakieś niezrozumiałe rzeczy o nocniku, zobaczyłam siebie próbującą ją położyć na dywan, w tym czasie budzi się Helcia – no niezła komedia, czyż nie ;)? Metod na samoregulację jest tak wiele, jak wielu jest ludzi ich poszukujących (wrócę do tego tematu za jakiś czas, gdy będę Wam chciała poopowiadać o obszarach stresu), jeśli o mnie jednak chodzi, poczucie humoru to moja najlepsza broń przeciwko demonom chcącym zabrać mnie w otchłań emocji i zachowań, których potem żałuję.

               Jak może widać na powyższym przykładzie, istotą pracy nad samoregulacją jest filtrowanie sytuacji, z którymi przychodzi nam się mierzyć, przez zupełnie nowe kategorie. To samo zachowanie, moje czy dziecka, zyskuje zupełnie inne znaczenie, kiedy przeanalizuję je pod kątem stresorów – a wtedy droga do redukcji to często już tylko formalność. No dobrze, przesadziłam. Raczej jest tak, że gdy wiemy jakie stresory wywołują konkretne zachowanie, które nam się nie podoba, zyskujemy świadomość, że ktoś nie jest po prostu niegrzeczny, niemiły, podły, ale podskórnie wiemy już, co zrobić żeby pomóc mu ten poziom napięcia zredukować, zamiast zaserwować ochrzan, karę czy też się obrazić. O ile prościej jest krzyknąć na dziecko, które po raz trzeci tego dnia wywala cały obiad z talerza na podłogę i krzyczy w czasie posiłku niż pomyśleć „Acha, pewnie jest znudzony. Od kilku dni mamy -10 na zewnątrz, do tego trujący smog i kisimy się w domu. Zaproponuję może jakąś zajmującą zabawę i oboje odetchniemy”. 

Przyznam Wam się w tajemnicy, że choć dosyć łatwo przychodzi mi teraz widzenie zachowań Sary w kategoriach Self-Reg, to gdy jestem niewyspana, a ona znowu gdzieś znajduje mój puder i ciska nim z impetem do wanny (pęknie czy nie pęknie?), to mruczę pod nosem „Self-Reg, Self-SREG” i wyrzucam młodą z łazienki bez głębszych analiz ;) 

               Zadanie dla chętnych! Przeanalizuj jakąś trudną sytuację, czy to swoją czy swojego dziecka, zgodnie z krokami 1 i 2 oraz poszukaj metod na eliminację/redukcję stresorów. Chętnie poczytam, co udało Wam się odkryć i jak to wpłynęło na Wasze/dziecka zachowanie w kolejnych podobnych sytuacjach. Miłej zabawy w detektywów!


              


Jak wspierać współpracę dzieci w rodzeństwie i w grupie – obserwacje i praktyka

                 W poniższym wpisie chciałabym podzielić się z Wami moimi obserwacjami dotyczącymi interakcji dwójki lub większej liczby...