Czy
dzieci potrzebują granic?
Temat granic zdominował w ostatnim
czasie publikacje na temat wychowania oraz relacji z dziećmi w ogóle. Długo
zastanawiałam się, jak go tutaj ugryźć, żeby nie serwować Wam czegoś, co już
dawno wiecie lub co będzie wtórne do tego, co można w wielu źródłach
przeczytać. Postanowiłam w końcu, że po prostu opiszę jak to jest u nas, bo mam
wrażenie, że całkiem fajnie nam w tym obszarze idzie i może kogoś zainspiruję.
Czym nie są granice?
No właśnie, czym dla mnie są i jak
chcę je wplatać w nasze życie codzienne? Uważam, że dziecko potrzebuje granic,
ale nie takich, jak się je powszechnie rozumie. Otóż granic rozumianych tak, że są czymś dziecku narzucanym – w złości,
z wykorzystaniem nierównowagi sił, by wymóc jakieś zachowanie lub brak
zachowania – dziecko nie potrzebuje. Do niczego, a na pewno nie do rozwoju. Nie
potrzebuje ich także po to, by wyrosnąć na porządnego człowieka. Ani po to, żeby
nauczyć się szanować rodziców. Ani po to, by być dobrym człowiekiem. Ani też po
to, by umiało funkcjonować w społeczeństwie. A takie argumenty właśnie zazwyczaj
od rodziców słyszę. Do tak rozumianych granic zaliczam takie sformułowania,
jak:
-
Nie krzycz, bo nie wolno krzyczeć w aptece
-
Nie dam ci kredek, bo mażesz nimi po ścianie
-Nie
wstaniesz od stołu aż nie zjesz
-
Ile razy ci mówiłam, żebyś nie ruszała pilota od TV? Nie wolno ci go ruszać!
-Daj
dziewczynce foremkę, trzeba się dzielić
-Uderzyłeś
mnie, jesteś niemiły, więc nie będę się z tobą już dzisiaj bawić
-Idź
do pokoju i wróć jak się uspokoisz
-
Przeproś natychmiast babcię
-
Nie wezmę cię więcej do sklepu, bo byłaś niegrzeczna
…i
tak dalej i tak dalej. Tego u nas w domu raczej nie ma, a jeśli się zdarza, to
w momentach tak zwanego jechania na oparach, kiedy nie mam już własnych zasobów
do wykorzystania – czyli kiedy jestem niewyspana, zła na jeszcze coś innego niż
zachowanie dzieci, spieszę się, nie zorganizowałam się właściwie i mam lawinę
małych „fakapów” albo jestem po prostu w gorszej kondycji fizycznej (np.
choroba) albo psychicznej. Wtedy nie mam siły ani ochoty na wkładanie
jakiejkolwiek pracy w relację z dzieckiem i mówię coś w stylu „Oddaj to, jak
nie umiesz się tym bawić tak, żeby nie zepsuć, to nie będziesz się w ogóle
bawić”. No dumna z siebie wtedy nie jestem…
W domu Sary G.
Jak to więc (zazwyczaj) u mnie bywa?
Od samego początku, pewnie zanim Sara skończyła
roczek, jakieś 90% granic „załatwia” mi to, co sobie roboczo nazywam
kreowaniem otoczenia. Wierzcie mi lub nie, ale te metoda uratowała mnie od
wielu, wielu ataków furii czy histerii, a w dodatku jest niezwykle rozwijająca…
dla rodzica! Polega ona głównie na antycypacji. Nikt nie zna naszych dzieci
tak, jak my sami – czasem wiemy co zrobią z otwartą kosmetyczką zanim jeszcze
na nią spojrzą ;) Mając więc tę wiedzę i doświadczenie, możemy działać
niezwykle skutecznie. U mnie polega to na tym, iż staram się minimalizować
sytuacje potencjalnie konfliktowe – bo jak już konflikt jest, to mając 2-latka
w domu, często niewiele można zrobić. Cała sztuka więc to niedoprowadzanie do
konfliktów w miejsce gaszenia już
istniejących pożarów – oczywiście na tyle, na ile się da – ale często da się
ogromnie wiele.
Po pierwsze – usunięcie z pola zasięgu,
a najlepiej i wzroku, rzeczy zakazanych. Zamiast „oddaj mi smoczka” (bo nie
chcę żeby Sara używała smoczka w dzień) – rano przed wyjęciem jej z łóżka daję pić
z bidonu (musi sama wyjąć smoka), a smoczka zwinnym ruchem wrzucam na wysoką
półkę i leży tam do drzemki/kolejnej nocy. Wierzcie mi, że zabranie jej smoczka
w dzień to na 100% konkretna awantura – przetestowane. Podobnie z jedzeniem, na
które się zafiksuje – musy owocowe zamieszkały nie tylko w wysokiej szafce, ale
i w koszyku, żeby przypadkiem nie zobaczyła ich podczas otwierania szafki w
innym celu, a podwieczorek na zajęcia w przedszkolu pakuję czasem w łazience,
żeby nie zauważyła, bo płacz i „Siaja chce bananaaa!!” gwarantowane. Patrzcie
jakie pole do kreatywności – jak zabezpieczyć,
schować, usunąć przedmioty, wokół których dochodzi u Was do konfliktów?
Po
drugie, staram się nie doprowadzać do nakręcenia. Znów – znam swoje dziecko
świetnie i od razu zapala mi się czerwona lampka, gdy coś co jeszcze wygląda na
super zabawę z babcią, zamienia się stopniowo w tzw. szajbę. A szajba to
przedsionek histerii z błahego powodu – bo głowa już przegrzana i wystarczy się
uderzyć, nawet lekko, żeby organizm dał upust emocjom. Staram się wtedy namówić
babcię do zmiany zabawy na spokojniejszą lub zrobienie przerwy w ogóle. Babcia
poukłada puzzle z dzieckiem, dziecko wraca do równowagi i nie muszę nakazywać
Sarze żeby przepraszała babcię ;) W podobny sposób funkcjonuje pozwolenie Sarze
na zabawę czymś, czym tak naprawdę nie mamy ochoty żeby się bawiła – wystarczy
raz i to jest koniec. Wpadkę zaliczyliśmy w ostatnie Święta Wielkanocne. Sara
zaległa na dłużej w łazience u dziadków i robiła przegląd ogólnie dostępnych
kremów i innych mazideł znajdujących się na szafce w jej zasięgu. Odkręcała po
kolei wszystkie tubki, smarowała się, wyciągała kolejne… wszystko pod okiem babci, która wtedy akurat
miała czas żeby ją nadzorować. Tyle, że u dziadków jesteśmy często i
wiedziałam, że nawet jednorazowe pozwolenie na tak atrakcyjną dla dziecka, a
niewygodną dla dorosłych, zabawę może skończyć się tylko źle. Zabrakło granicy,
czyli mojego lub babci „Nie chcę żebyś się tym bawiła, te kosmetyki mogą być
niebezpieczne dla dzieci” – i wyjścia z łazienki. Oczywiście, tydzień później u
dziadków, próba przerwania tej samej zabawy zakończyła się już strasznym
płaczem. Po czym poznajecie, że dziecko
zbliża się do zbyt wysokiego pobudzenia i jesteście o krok od konfliktu? Jak
obniżacie to napięcie?
Po
trzecie, jeśli już chcę postawić granicę, bo nie udało mi się zapobiec trudnej
sytuacji, jak to robię? Mówię o sobie, o swoich uczuciach i potrzebach. Wydaje
mi się, a nawet jestem tego dość pewna, że tylko taka komunikacja rodzi
otwartość na siebie nawzajem. Pomyślcie, jak inaczej się czujecie w sytuacji,
gdy kolejny raz spóźniliście się na spotkanie i przyjaciel mówi 1) Jesteś
totalnie nieodpowiedzialną osobą, masz gdzieś wszystkich ludzi i myślisz tylko
o sobie. Nie będę się już z tobą nigdzie umawiał; oraz 2) Czułem się okropnie
siedząc tu sam tyle czasu. Było mi naprawdę przykro i stresowałem się, czy
wszystko z tobą OK. W której sytuacji wasza pierwsza myśl, to „Ojej, postaram
się już nigdy więcej nie spóźniać na spotkania z nim. Jak mu teraz poprawić
humor?” ? No właśnie, dzieci działają tak samo, empatia uruchomi się tylko
wtedy, gdy nie musimy się bronić lub walczyć. Gdy Sara przesadza w zabawie i np.
nas szczypie, to mówimy „Nie szczyp mnie, nie lubię tego” a jeśli szczypie
dalej przerywamy zabawę i „Nie mam ochoty się z tobą teraz bawić, to nie jest
dla mnie miła zabawa”. Podobnie, gdy bierze np. nożyczki – „Oddaj nożyczki,
boję się, że coś możesz sobie nimi zrobić” lub krzyczy na klatce w naszym
budynku – „Nie lubię jak tak tutaj krzyczysz, myślę, że przeszkadza to naszym
sąsiadom – może niektórzy śpią?”. Tak formułowane komunikaty, bez piętnowania
dziecka, bez przyklejania mu łatek, otwierają dziecko na zmianę zachowania a
nie sprawiają, że obwarowuje się w swoim nieakceptowanym przez nas zachowaniu.
Spora liczba stawianych przeze mnie
granic polega na tłumaczeniu rzeczywistości. Kiedyś słyszałam wiele komentarzy,
że tak dużo mówię do swojego dziecka i zastanawiałam się, czy oby nie za dużo.
Widzę jednak, jak to pięknie procentuje, gdy „podsłuchuję” bawiącą się Sarę,
która mówi pod nosem do zabawki „Nie jedz grzyba, grzyby mogą być trujące!”.
Wszystko, co mówimy, zostawia w dzieciach ślad i najważniejsze granice dla nich
to nasze własne zachowanie i nasz własny przykład, a nie to, co do nich z
pozycji mądrzejszego mówimy – jak tam, czy to było wspierające czy dobijające
;)? Podzielę się z Wami znów cytatem Agnieszki Stein, bo bardzo mi tutaj pasuje
– to cała prawda, czy tego chcemy czy nie!
"Rodzicielstwo to głównie ogarnianie siebie"
"Rodzicielstwo to głównie ogarnianie siebie"
Jak zwykle super! 😍
OdpowiedzUsuńJeśli Ignac zrobi mi w wieku dwóch lat scenę w sklepie, tak jak to było z Gabrysiem, to wynosząc go pod pachą, powiem "Nie chcę, żebyś krzyczał, boje się, że to może przeszkadzać innym...", zamiast "Nie wolno krzyczeć w sklepie".
Dzieki Tobie doskonale rozumiem różnicę. ❤️